Jeszcze rok temu myślałam, że jestem oryginalna fascynując się Audrey Hepburn, wieszając jej zdjęcie nad łóżkiem niczym swego rodzaju świętość ."Śniadanie u Tiffany'ego" to film który działa na mnie jak butelka dobrego wina,wprawiając mnie w lepszy nastrój.
Uwielbiam te początkową scenę, gdy główna bohaterka wysiada z taksówki w długiej czarnej sukni przed sklepem jubilerskim, a w tle słychać delikatną muzykę Henrego Mancini moon river...Widziałam go wielokrotnie i mimo, że znam go na pamięć wciąż do niego wracam.
Gdy obejrzałam go pierwszy raz skupiłam się tylko na muzyce, pięknych strojach od Huberta de Givenchy, który ubierał tutaj Holly Golightly- piekielnie bezpośrednią kobietę z klasą, ale też niepozbawioną pozytywnego szaleństwa, która za nic miała konwenanse.Dopiero przy drugim razie skupiłam się na fabule. Zdałam sobie sprawę,że to opowieść o dziewczynie do towarzystwa-mogłabym nazwać ją tu 'amerykańską gejszą' i mężczyzny- Paula Varjacka- pisarza, który jest utrzymankiem swojej dekoratorki wnętrz.